Zamknij

Którędy do przodu? Inowrocławianin na wielkiej wyprawie: HIMALAJE

10:41, 07.11.2017 #InowrocławZawszeNaCzasie
Skomentuj

Pora na kolejny odcinek relacji z wyprawy inowrocławianina Radka Sobczaka. Podróżnik dotarł do Nepalu i wybiera się w Himalaje.

Wyprawa w najwyższe góry świata dla niektórych wydaje się ekstremum, dostępnym tylko dla tych, którzy wzdłuż i wszerz przeszli Alpy, Pireneje, Ural i nie wiadomo co jeszcze. Inni uważają, że szlak prowadzący do bazy pod Mount  Everestem, to "autostrada", którą tłumy ciągną niczym do Morskiego Oka. Prawda, jak zwykle leży pośrodku. 

Miałem na tyle dużego farta, że w bardzo hippisowskim hostelu w Kathmandu, do którego trafiłem przez zupełny przypadek, poznałem Nepalczyka który EBC (Everest Base Camp - wymieniona wcześniej baza pod Everestem) odwiedził już 33 razy! Uzgodniłem z nim szczegóły trasy, zanotowałem skrupulatnie wszystkie wskazówki i byłem (a przynajmniej myślałem ze jestem) gotowy na start w Himalaje.  

Punkt startowy szlaku znajduje się na lotnisku w Lukli, według niektórych rankingów to najniebezpieczniejsze lotnisko na świecie.  Faktycznie, lądowanie na pasie którego koniec stanowi pionowa ściana nie należy do rzeczy powszednich. Szlak jest bardzo nierówny, a sprawę utrudnia konieczność mijania na wąskich ścieżkach tragarzy, dźwigających czasami niewyobrażalne ciężary. No i równie często mija się jaki, taszczące na grzbiecie do schronisk położonych wyżej butle z gazem, worki z warzywami, czy Coca Colę i piwo. Czego się nie robi dla rozkapryszonych turystów...

Wyprawa w góry, czy to Pieniny czy Pireneje, zawsze związana jest z dwoma, a właściwie trzema kwestiami. Dla zapaleńców zawsze znajdą się widoki, przyprawiając o szybsze bicie serca. To raz. Po drugie - ludzie. Relatywnie rzadko zdarzają się tam osoby, które z nudów postanowiły wyłączyć telewizor, dopić browara i gdzieś tam się wspiąć (rzadko nie znaczy wcale). Znacznie częściej można spotkać kogoś, kogo historia warta jest później opowiadania jako motywujący przykład. Trzecią rzeczą jest przesuwanie własnych granic. Dla jednych będzie to ekstremalna wyprawa wysokogórska do polodowcowego giganta o nazwie Morskie Oko, a dla kogoś innego przeżycie samotnie wędrówki z Ustrzyk do Komańczy bez dostępu do internetu. Ważne, że stawiasz czoła samemu sobie i chcesz zrobić więcej. 

Jeśli chodzi o pierwszy aspekt, widoki na najwyższe szczyty na ziemi zaczynają się roztaczać już drugiego dnia, kiedy między drzewami nieśmiało zaczyna majaczyć sylwetka Everestu. Prawdziwe wrażenia jednak zaczynają się dnia następnego, kiedy podczas aklimatyzacji wychodzi się na otwartą przestrzeń, prezentującą dumnie część z ośnieżonych szczytów, w tym moją osobistą królową gór - Ama Dablam. Kolejne dni to następne chwile zdumienia - żadne słowa nie oddadzą tego, co się czuje kiedy taki widok powstaje przed człowiekiem, więc nie będę się silił na opisy - po prostu, Drogi Czytelniku, rzuć okiem do galerii. Muszę jedynie dodać, że najpiękniejszy widok jaki miałem okazję oglądać, widziałem w nocy w dolinie Khumbu, kiedy nad głową wybuchły promenady gwiazd, a księżyc lekko oświetlał białe wierzchołki gór. Tego jednak aparat nie był w stanie uchwycić. 

Ludzie, których dane mi było spotkać w Himalajach, to materiał na małą książeczkę. I mam tu na myśli nie tylko podróżników: na jednym z etapów natrafiłem na buddyjski klasztor, gdzie jeden z mnichów zaprosił mnie do środka, podał kubek herbaty i pozwolił przez jakiś czas uczestniczyć w medytacji z współbraćmi. Mówiąc krótko: jedno z najbardziej egzotycznych przeżyć w moim życiu. Znowu kiedy indziej natrafiłem na małżeństwo Amerykanina i Filipinki, którzy wyruszyli na szlak aby zbudować w górach czorten (czyli swego rodzaju buddyjski pomnik), na cześć swojej zmarłej czteroletniej córeczki. Na co dzień pływają jachtem właśnie na Filipinach i zapewnili mnie o chęci pomocy, jeśli tylko będę tych okolicach - pozostajemy w ciągłym kontakcie. Innym razem, goszcząc w schronisku u rodzimy Szerpów, miałem okazję spróbować mięsa z jaka, które suszyło się nad piecem i posłuchać o tym, jak wpłynęło na ich życie trzęsienie ziemi, które nawiedziło ten region w 2015 roku. Takich historii mam na prawdę mnóstwo i może jeszcze kiedyś zdarzy się okazja by je opowiedzieć.

A przesuwanie własnych granic? Cóź, w moim przypadku należy do tej kategorii zaliczyć: spanie i budzenie się w temperaturze 2-3 st.C, wybijanie rano kubkiem przerębla w beczce z wodą, żeby umyć twarz i zęby, mierzenie się z niedoborami tlenu (na Kala Patthar, 5643 m.n.p.m. ciśnienie wynosiło 504 hPa, czyli do dyspozycji miałem dokładnie o połowę mniej tlenu, niż Ty, czytając ten materiał) i posiadanie na plecach 13 kg ciągłego obciążenia. Żadna z tych rzeczy nie jest narzekaniem - to był świadomy wybór. Chciałem tak funkcjonować przez dwa tygodnie i właśnie to były zapasy z własną psychiką.  Wszystko po to, żeby na końcu móc zacytować klasyka: " Veni, vidi, vinci".

Po dotarciu do pustej o tej porze roku bazy pod Mount Everest, wróciłem z Himalajów do Kathmandu. Ważność mojej wizy zaczęła powoli wygasać, czas było ruszać dalej. Z jakichś tajemniczych przyczyn było mi bardzo ciężko po prostu odwrócić się i wymaszerować - zbyt wiele siebie tu zostawiłem. Czy chodziło o góry? O to, że każdy Nepalczyk chciał mi pomóc mimo tego, że albo niewiele mógł, albo niewiele miał? A może o adrenalinę, obcowanie z monumentalną przyrodą? Nie wiem. Ale kiedyś tu wrócę. I mam nadzieję, że dalej nie będę tego wiedział.

Pozdrawiam.

Radek Sobczak

[ZT]7415[/ZT]

(#InowrocławZawszeNaCzasie)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

AsiulekAsiulek

0 0

Foty takie sobie, ale przygoda mega! 11:52, 08.11.2017

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%