Zamknij

Którędy do przodu? Inowrocławianin na wielkiej wyprawie: Droga do Indochin

09:28, 15.12.2017 Reporter ki24.info
Skomentuj

Czas na kolejny odcinek relacji Radka Sobczaka z podróży po Azji. Inowrocławianin relacjonuje swoją drogę do Indochin.

Jest coś takiego w ludzkiej naturze, że kiedy spędzi się trochę czasu w jednym miejscu, zaczyna się wypuszczać korzenie. Nie mam na myśli od razu budowania domu, sadzenia drzewa i płodzenia potomstwa - chodzi mi o ten rodzaj przywiązania do miejsca, ludzi, czasu. Kiedy jesteś w podróży i zacząłeś czuć jak wrastasz w obecną lokację, to niezawodny znak że najwyższy czas ruszać dalej, bo najwyraźniej twój leniwy tyłek ma się za dobrze.
Zasiedziałem się w Kathmandu. Wiedziałem jednak że zwyczajnie kończy mi się wiza, i o ile nie przekroczę magicznej linii na mapie w terminie, smutni panowie w mundurach ochoczo (i słono) skasują mnie za każdy dzień zwłoki. Nepalczycy jak zwykle nie zawiedli, bo podróż do granicy przebiegła o jeden dzień krócej, niż zakładałem w najbardziej optymistycznym wariancie. Przeciąłem kraj na wschód, dotarłem do Siliguri. I znów znalazłem się w Indiach.  

Mógłbym tutaj rozpisywać się o tym, jak bardzo cieszyłem się z powrotu do tego kraju. Nie zrobię tego jednak, bo zełgałbym jak pies. Byłem nim po prostu zmęczony. I choć to co tu zobaczyłem jest i będzie wartościowym przeżyciem, zwyczajnie chciałem się już stąd wydostać. Ostatnim przystankiem po Siliguri była Kalkuta, w której kontrast i rozwarstwienie społeczne przybrały niespotykane dotąd rozmiary. Zwizualizujmy to: po jednej stronie ulicy stała potężna galeria handlowa o złotych ścianach, gdzie po kosmicznych cenach sprzedawano najbardziej ekskluzywne produkty, a drzwi wejściowe otwierał porter w białych rękawiczkach. Po drugiej zaś stronie chodnika półnadzy ludzie defekowali gdzie popadnie, jedli i spali na ziemi, albo przewijali wrzeszczące dzieci na kocach, rozłożonych niemal w przejściu. Dopadł mnie pierwszy i na szczęście jak dotąd ostatni moment kryzysowy, a w głowie przebiła się ta nieszczęsna myśl: "co ja tu do cholery robię???" Odechciało mi się nawet robić zdjęć, przez co ten etap podróży mam dosyć słabo udokumentowany. Dałem sobie jednak chwilę na uspokojenie, rozłożyłem mapę i zacząłem planować dalsze kroki. Jedno było pewne: dla mnie już Indii wystarczy. 
 
Pierwotnie zakładałem przebycie całej azjatyckiej trasy drogą lądową, jednak z powodu politycznych napięć między Indiami i Birmą, zdobycie wizy wjazdowej do Mjanmy (jak oficjalnie powinno się nazywać Birmę właśnie) wiązało się ze sporą papierologią i równie sporymi opłatami. Podjąłem więc popularną wśród podróżników decyzję o przelocie nad nią i kontynuowanie podróży z innej lokalizacji. Szybkie sprawdzenie lokalnych połączeń jednoznacznie wskazywało na Bangkok. Po niedługim czasie siedziałem już na pokładzie samolotu, który zabrał mnie z ojczyzny Gandhiego. 

Szok kulturowy, którego doświadczyłem po wyjściu z lotniska był porównywalny z tym, który miał miejsce kiedy pierwszy raz postawiłem stopę w Azji. Oto znajdowałem się w miejscu o zdecydowanie bardziej orientalnym charakterze: z grafik na ścianach spoglądały na mnie smoki, niektóre budynki miały ten charakterystyczny styl z łukowatym zadaszeniem, i wszyscy jedli pałeczkami. Samo miasto było niesamowicie nowoczesne, pełne pereł współczesnej architektury, dynamiczne i niemal sterylnie czyste. Nastrój zmieniał mi się z zaciekawienia w totalną fascynację. Tym bardziej, że po dotarciu do hostelu spotkałem wspaniałych podróżników z Australii, Nowej Zelandii i Holandii. Zdecydowaliśmy wieczorem wynająć tuk tuka (to tak zwana motoriksza, bardzo szybki i ekonomiczny sposób na przemieszczanie się praktycznie w całej Azji) i ruszyć na podbój miasta. Bangkok zapraszał mnie z otwartymi ramionami.

Obudziłem się pięć dni później. Po omacku udało mi się znaleźć porzuconą wczoraj przy łóżku butelkę wody. Po szybkich oględzinach ustaliłem, że na szczęście nie miałem na twarzy tatuażu Mike'a Tysona, a w łazience nie było tygrysa, jak w słynnym Kac Vegas. Na potrzeby tej historii uznajmy, że nie pamiętam dokładnie, co działo się w tym czasie. Powiem tylko jedno: to miasto na prawdę nadaje się na organizację wieczoru kawalerskiego, a legendarna ulica Khaosan w pełni zasłużyła na swoją sławę.

Na Tajlandię przeznaczyłem więcej czasu w dalszej części podróży i z pewnością napiszę Ci, Drogi Czytelniku, dużo więcej o tym kraju, kiedy do niego wrócę za około miesiąc. Póki co, zdecydowałem się kierować w stronę Kambodży. Bardzo pomocne w opuszczeniu metropolii było skorzystanie z kolei - bilet na przejazd 160 kilometrów wyceniony został na 25 bhatów, czyli ok. 2,70 zł - żal było nie skorzystać! Ostatnia stacja - Kabin Buri. Tutaj mogłem już spokojnie zmienić środek lokomocji. 

Podróżowanie autostopem w Tajlandii to zdaniem wielu czysta przyjemność, i ja również spokojnie mogę się pod tym stwierdzeniem podpisać. Brakujące 130 km do granicy przejechałem z przesympatycznym kierowcą, który mimo, że w ogóle nie mówił po angielsku, starał się jak mógł, aby podróż minęła możliwie przyjemnie. Dość pokraczną gestykulacją próbował tłumaczyć mi różne rzeczy, z których niestety nie byłem zbyt wiele w stanie wydedukować. Na przygranicznym targowisku zjadłem moje ostatnie (przynajmniej do czasu) Pad Thai i ruszyłem do punktu odprawy. Wiedziałem, że podróż będzie przez jakiś czas miała inny charakter: po Himalajach należały mi się wakacje...

Pozdrawiam
Radek Sobczak

[ZT]7435[/ZT]

(Reporter ki24.info)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%